Fragment „Czarnych Mieczy”
27.10.2023Prezentujemy obszerny fragment „Czarnych Mieczy”
Pierwsi synowie ruszają w bój
Klany pogrążone w wojnie
Na polach bitew
Nie rozstrzygnie się nic
Armia klanu Oda stanęła pod zamkiem Shinebushi, gotowa do oblężenia. Trzy tysiące żołnierzy rozłożyło się na błoniach pod twierdzą. Rozbito obozy, przygotowano broń. Dowódcy ustawili wojska w formacje. Czekano.
Czekano na wieści z zamku.
Dowodzący armią Oda Hidotake, senior rodu, chciał dać klanowi Sasori, właścicielom Shinebushi, z którymi wojowali od lat, jeszcze jedną szansę. Nie krwawe oblężenie, które pochłonie życie setek wojowników i, bez względu na wynik, osłabi siły obu klanów, lecz pojedynek. Najlepsi wojownicy obu stron zmierzą się na śmierć i życie, a ten kto przegra – ustąpi przed potęgą triumfatora. Uczciwy układ, w sam raz dla ludzi honoru.
Daimyo klanu Sasori – Sasori Hanzo – odpisał bardzo szybko. Zgodził się na pojedynek, stawiając tylko jeden warunek.
Zmierzyć mieli się nie wybrani wojownicy tylko pierworodni synowie daimyo obu klanów.
Treść listu była niczym jad przesączający się do umysłu czytającego. Podstępny, ale budzący pewien podziw, jeśli chodzi o okrucieństwo koncepcji.
Nie bez przyczyny klan Sasori określano mianem „Skorpionów”. I nie chodziło tylko o charakterystyczny, czarno-czerwony mon rodu, widoczny teraz na sztandarach wzniesionych nad murami twierdzy.
Hidotake zgodził się. Bardzo, bardzo niechętnie.
A teraz siedział na rozkładanym, polowym taborecie w samym środku zgrupowań swych wojsk i obleczony w pełną zbroję czekał na syna, który właśnie szykował się do pojedynku.
To starcie miało rozstrzygnąć wszystko.
Wreszcie nastąpiło poruszenie gdzieś z boku. Karne szeregi rozstępowały się, przepuszczając wojownika. Oto kroczył Oda Gatsu, najstarszy syn daimyo.
Hidotake nie mógł być bardziej dumny z syna.
Młody mężczyzna nosił pełną samurajską zbroję. Zabarwiona na złoto i czerń – barwy klanu Oda – była kunsztownie wykonana i perfekcyjnie dopasowana. Wojownik lewą dłonią obejmował pochwę katany saya przy pasie, palcami oplatając górną jej część, tuż przy stykającej się z tsubą koiguchi.
Szedł śmiało, jednak ojciec znający swego syna od razu dostrzegł niepewność ruchów – niezauważalną dla nikogo, poza rodzicem, który sam szkolił dziecko do walki przez tyle lat i perfekcyjnie umiał ocenić rzecz dla innych niedostrzegalną.
Nie sposób było dostrzec oblicza Gatsu pod hełmem i wykrzywioną upiornie maską menpo. Wojownik wyszedł spomiędzy szeregów, przeszedł przez puste, zielone pole i stanął dokładnie w pół drogi do potężnej twierdzy, górującej na pobliskim wzgórzu. Czekał.
Zdawało się, że upłynęła cała wieczność, nim dolna brama uchyliła się, wypuszczając drugiego wojownika.
Stary Oda Hidotake aż syknął z niepokojem.
Najstarszy syn jego przeciwnika – Sasori Mitsui – obleczony był także w pełną zbroję, o nieco innej konstrukcji. Czarna jak noc, kunsztownie wykonana z trzydziestu sześciu stalowych pasów nosiła nazwę okegawa-do i była tworzona jedynie przez najlepszych rzemieślników, którzy umieli połączyć to co zdawało się pozornie nie do połączenia – wytrzymałość, elastyczność i lekkość. Wojownik w okegawa-do był szybszy od samuraja noszącego inny typ zbroi… a zarazem nadal tak samo dobrze chroniony.
Oblicze Mitsui było zakryte w całości czarną, upiorną maską; hełm na głowie mężczyzny ozdobiony był pięknym klejnotem, przedstawiającym czerwonego skorpiona, gotującego się do ataku.
Sasori Mitsui szedł śmiało, pewnie, jego krok był wręcz lekceważący dla przeciwnika.
Serce Hidotake przeszył niepokój.
Mężczyźni stanęli naprzeciw siebie.
Długo spoglądali sobie w oczy, oceniając wroga i zarazem rzucając sobie wyzwanie. Wierzono, że pojedynek rozstrzyga się właśnie w tym spojrzeniu, nim miecze w ogóle opuszczą pochwy.
To Gatsu sięgnął jako pierwszy po broń.
Dłoń wojownika objęła rękojeść, a on sam cofnął się nieco. Błysnęła stal. Syn daimyo stanął w postawie jodan no kamae, z mieczem uniesionym nad głową, jak do cięcia, z szeroko rozstawionymi nogami i ugiętymi kolanami.
Mitsui także dobył broni. Syknęła katana. Zdawało się, że też się cofnie, przybierając trudną do odczytania dla przeciwnika pozycję o gasumi, z mieczem wysuniętym w wygiętych rękach daleko przed siebie, sztychem celując w gardło przeciwnika. Lecz nie zrobił tego. W ostatniej chwili zmienił pozycję… i zaatakował.
Szybkie, błyskawiczne cięcie, zadane ukosem, miało rozpłatać odsłoniętą pachę Gatsu, lecz ten zareagował błyskawicznie! Zszedł z linii cięcia i kontrował własnym – krańcem ostrza chcąc ciąć odsłoniętą teraz tętnicę szyjną wroga.
Gdyby cios się udał, wojna zakończyłaby się tu i teraz.
Gdyby…
Mitsui zasłonił się, szczęknęła stal. Odskoczyli, widząc, że żaden z nich nie ma otwarcia dla kolejnego ciosu.
Armia spoglądała na pojedynek. Trzy tysiące mężczyzn, jak się zdawało, wstrzymywało oddech.
Gatsu i Mitsui obchodzili się ostrożnie, szukając otwarcia. Spoglądali sobie w oczy, starając się dostrzec coś przez maski, to jedno drgnięcie powieki, zdradzające, że za chwilę nastąpi cios.
Ojciec zawsze karcił Gatsu za to, iż ten był niecierpliwy, za to, że zawsze chciał znać wynik boju natychmiast, mieć niejako pojedynek za sobą. „Cierpliwość – nauczał. – Cierpliwość jest cnotą wojownika”.
Jeśli był kiedykolwiek jakikolwiek moment wymagający od Gatsu cierpliwości, to nastał on właśnie teraz.
Opłaciło się.
To Mitsui nie wytrzymał, ruszył naprzód, zaatakował. Ostrze wystrzeliło stalą, błysnęło.
Gatsu był na to gotowy. Zszedł, jak mu się zdawało, z linii ataku i kontrował własnym. Ostrza minęły się w locie, wojownicy w czerni i złocie zadali swoje ciosy.
Młody Oda poczuł najpierw zimno, a potem ciepłą wilgoć na lewej ręce, tuż przy krawędzi osłony naramiennika, ale zignorował to, obrócił się, zadając własny cios.
Mitsui trafił go, to pewne, trafił! Ale nie wyłączył z walki!
Obrót, błysk wrogiej katany, cięcie!
Armia zamarła. Oda Hidotake wyprostował się na swoim taborecie, jęknął jakby poczuł ból.
Wojownicy minęli się, Gatsu ciął raz, postąpił w bok, wykonał drugie cięcie, zgrabnie schodząc z linii kontry nieprzyjaciela.
Syczy ostrze. Krew chlusta ciemnym gejzerem.
Sasori Mitsui postępuje jeden krok, drugi… opuszcza broń, mówi coś, bardzo, bardzo niewyraźnie.
Krew z rozciętej tętnicy ścieka gęstym strumieniem po pasach zbroi okegawa-do.
Młody mężczyzna opuszcza broń i upada w trawę.
Armia klanu Oda pozwoliła sobie na okrzyk dumy i radości, jednak Hidotake, jak na daimyo przystało, okazał powściągliwość, jedynie kiwając z uznaniem głową. Skarcił się w myślach za zwątpienie w najstarszego, wspaniałego syna.
„Przepraszam, Gatsu, wybacz, że w ciebie nie wierzyłem!” – pomyślał.
Zgromadzeni na murach twierdzy wojownicy klanu Skorpiona nawet nie drgnęli widząc śmierć syna swego pana.
Tymczasem Gatsu strząsnął krew z ostrza zgrabnym ruchem chiburui i nie zważając na ból ranionej ręki, wsunął broń do pochwy. Odwrócił się ku armii i ruszył z powrotem do szeregów ojca, szczęśliwy, pełen dumy, że dokonał dla swego rodu czegoś tak wielkiego i zarazem żałując śmierci groźnego ale godnego przeciwnika, jakim był leżący teraz w trawie Sasori Mitsui.
Był w połowie drogi do swoich gdy coś świsnęło w powietrzu.
Gatsu zatrzymał się gwałtownie, napiął jak rażony piorunem.
Padł na kolana a potem twarzą ku ziemi.
Z jego pleców, tuż nad tylną częścią napierśnika, prawie z karku – wystawała długa, barwiona na czarno strzała.
Oda Hidotake poderwał się z taboretu. Jego wojownicy spoglądali ze zgrozą to na twierdzę, to na ciało syna swego daimyo.
A potem poleciały ku nim kolejne pociski. Długie łuki Skorpionów niosły bardzo, bardzo daleko.
Daimyo nie miał czasu na zaskoczenie, żal czy rozpacz. Pozostał mu jedynie gniew.
Machnął wachlarzem, wskazał zamek Shinebushi i wyryczał rozkaz do ataku.
Trzy tysiące gnanych gniewem wojowników ruszyło do szturmu.
Omote 1
Samotny pies
Świątynia Mędrca była stara, na wpół zrujnowana i niemal kompletnie zapomniana. Umiejscowiona pośród skalistych dolin, głęboko w bagiennych lasach była miejscem do którego ciężko dojechać, jeśli nie wie się gdzie dokładnie leży cel podróży.
Meandrujący wąskimi ścieżkami oddział zbrojnych najwyraźniej jednak wiedział i ostrożnie wiódł konie między omszałymi głazami.
Sześciu ludzi – wszyscy byli poborowymi ashigaru – jednak mieli wyposażenie najwyższej jakości, wyglądali jakby jechali wprost na wojnę. Napierśniki, miecze, włócznie yari, głowy zakryte słomkowymi kapeluszami. Tylko człowiek jadący na czele się wyróżniał – nie nosił zbroi, jedynie bogate, błękitne kimono ozdobione złotymi symbolami funkcji. Przy boku nosił kunsztownie wykonany, pełny zestaw daisho.
Nerwowo gładził go co jakiś czas palcami, muskał rękojeści mieczy i krzywił wargi.
Nazywał się Tajiro Mako i był shinsengumi – detektywem czy też śledczym policji specjalnej pilnującej porządku w prowincjach pod władzą Syna Bogów Undo.
Czyli w całym Nipponie.
A teraz ścigał groźnego zbiega.
Wyjechali wreszcie spomiędzy skał i znaleźli się na zaniedbanym, zarośniętym placu przed rozpadającą się świątynią.
Ashigaru rozglądali się wokół trwożliwie. Miejsce wyglądało jak przeklęte! Chatynki dla duszków, które powinny stać przy drodze już dawno rozkradziono lub rozbito. Ich resztki, rozrzucone po placu, były pokryte mchem, wilgotne i niemal nie do odróżnienia od zwykłych kamieni. Brama tori niejako wpuszczająca do świętego niegdyś obszaru zniknęła całkowicie – być może jacyś nie lękający się bogów lokalni chłopi rozebrali ją by pozyskać drewno?
Największe wrażenie robiła jednak sama świątynia – zrujnowana, brudna, pokryta mchem, wyglądała jakby miała za chwilę się zawalić. Drzwi wyrwano i mężczyźni spoglądali teraz w prostokąt ciemności.
Po bokach wejścia i na kolumnach rozwieszono dziesiątki spłowiałych kartek z zaklęciami, egzorcyzmami i ostrzeżeniami.
Poborowi, choć wyglądali tak jakby stawić mieli czoła wszelkim wyzwaniom, teraz spoglądali po sobie, pełni niepokoju.
Shinsengumi obrócił się, popatrzył na nich, pokręcił głową zniesmaczony, wreszcie znowu zwrócił wzrok ku ciemnemu wejściu do świątyni.
– Wyłaź! – ryknął. – Wiemy, że tam jesteś, wiemy, że się tu ukrywasz… na próżno czaisz się w ciemnościach! Mamy cię, odcięliśmy ci drogę ucieczki! Wyłaź, psie!
Odpowiedź nie nadeszła od razu. Zawiał wiatr, poruszając liśćmi karteczek przy wejściu. Gdzieś zakumkała żaba.
– Nieeee maaaaa tuuuu, żadneeeego psaaaa! – dobył się głos ze środka. Przeciągał sylaby, unosił i opadał teatralnie, niczym głos aktora udającego zagubioną duszę podczas przedstawienia. – Tyyyyylkoooo samooootny duuuuuuch!
Mako skrzywił się. Nie należał do ludzi cierpliwych. Był urzędnikiem samego władcy Nipponu, syna bogów! A czas urzędnika państwowego był bezcenny.
– Na wszystkie diabły i demony, wyłaź Inu! Skończ z tymi wygłupami! – ryknął. – Wyjdź, chodź z nami i ponieś karę! Pohańbiłeś siebie i klan, któremu służyłeś. A ja doprowadzę cię przed oblicze sprawiedliwości. Wyłaź!!!
– Zaaaaawróóóóóćcieeee! Wraaaaacaaaajcie do dooooomóóóóów! Nieeee maaaa tuuuu żadneeeego…
– Dość tego! – syknął Mako, odwrócił się do swoich. – Z koni i do środka! Pojmać go i przywlec tutaj!
Ashigaru spojrzeli na siebie niepewnie, ale szybko odzyskali odwagę. Skinęli głowami, zeskoczyli z siodeł. Zabrali miecze i sznury do wiązania jeńca, a potem ruszyli ku świątyni.
Pięciu ludzi weszło po schodach na ganek a potem zagłębiło się w ciemnościach.
Shinsengumi czekał.
Jego koń wierzgnął, gdy ze środka wydobył się krzyk.
Jeden, potem drugi – żałosne, pełne bólu wrzaski. Szczęk oręża, ktoś walczył. Hałas, syknięcie zakończone mlaśnięciem, jakby ktoś rąbał mięso. Kolejny wrzask, następny i w końcu cisza.
Mako aż stanął w strzemionach, by dostrzec co zaszło, przebić jakoś wzrokiem ciemności.
W wejściu zamajaczył ashigaru. Postąpił jeden krok naprzód, drugi a w końcu runął naprzód i zleciał ze schodów, już martwy. Przez jego plecy ciągnęła się paskudna rana.
– Zaaaawróóóóóć! – zawołano z wnętrza świątyni. Głos był tym razem już nie komiczny, lecz złowrogi. – Nie znaaaajdziesz tuuuu niiiiic… prócz śmieeeeeerciiiii!
Mako ryknął wściekle, ale usiadł w siodle i zawrócił konia, przeklinając.
– Jeszcze cię dopadnę, psie! To nie koniec!
Odjechał tak szybko jak tylko mógł.
Po długim, bardzo długim czasie z wnętrza świątyni wyłonił się mężczyzna. Jego prosty, ciemny strój podróżny w kilku miejscach plamiły bryzgi krwi, podobnie jak brodatą twarz. Włosy nosił zaczesane do tyłu, spięte w ciasny kok. Trudno było oszacować wiek tego człowieka. Nie miał oblicza młodzieniaszka, ale nie była to też twarz starszego, dojrzałego mężczyzny. Najwięcej mówiły jego oczy. Z jednej strony spokojne, z drugiej – pełne tłumionego z trudem gniewu. Ich wejrzenie było jakby… zmęczone!
W ręku ściskał kunsztownie wykonaną katanę z rękojeścią o białym oplocie i kwadratowej tsubie, rzeźbionej w kształt ni to smoka, ni węża, ściskającego pazurami broń. Klingę plamiła czerwień.
Mężczyzna strząsnął ją niedbałym ruchem chiburui i wsunął do pochwy. Spoczęła obok obciążających pas krótkiego miecza wakizashi i sztyletu tanto.
Człowiek oparł się o framugę.
– Głupcy – westchnął.
Sięgnął za siebie, odczepił od pasa manierkę, przystawił do ust. Wypił ostatni łyk sake jaki w niej został.
Skrzywił się wyraźnie. To był najlepszy moment by ruszyć w drogę. Shinsengumi na pewno wróci i będzie miał jeszcze większe towarzystwo, a to znaczyło, że kolejnym wojownikom może nie dać już rady.
A skoro skończyło się sake to tym bardziej nie było powodu by dłużej tu zostawać.
Przeszedł nad ciałem ashigaru, podszedł do pozostawionych koni, lecz te trwożyły się i po chwili pognały daleko od świątyni i krwi.
Trudno, mężczyzna i tak nie lubił koni.
Kciukiem poszorował po brodzie, wrócił po swoje rzeczy do świątyni, a potem opuścił zapomniane przez bogów i ludzi miejsce.
Zawiał wiatr. Karteczki zaszeleściły niczym liście.
***
Opuścił skaliste bagniska w ciągu kilku godzin i znalazł się na równinach. Tutaj szło się wygodniej – nie musiał ostrożnie stąpać unikając śliskich skał i mchu. Droga, na którą wyszedł nie była może najbardziej zadbana, ale za to wygodna i szeroka.
Podróżnik poprawił tobołek na plecach, ułożenie zestawu daisho przy pasie, wreszcie nasunął mocniej na oczy podniszczony, słomkowy kapelusz. Słońce świeciło bardzo jasno. Miła odmiana po wielu dniach deszczu i ciężkiego całunu chmur pokrywającego niebo.
Rozejrzał się.
Mógł ruszyć na zachód i próbować skryć się pod samym nosem ścigających go urzędników policji. Było to dość mądre rozwiązanie – najciemniej jest pod lampą. Z drugiej strony znali go tam nie tylko śledczy, ale też większość służących, chłopstwa, o panach feudalnych nie wspominając. Choć nie nosił już zbroi, hełmu i pysznej kurty jinbaori, świadczącej o jego statusie u boku pana, to jednak nadal był rozpoznawalny. Choćby po kunsztownym orężu. A tego ostatniego nie miał zamiaru się pozbywać.
Broń była ostatnim co zostało mu po dawnym życiu.
Broń. I umiejętności. Wyszkolenie. To czym był.
Ruszył na wschód. Tak jakby obiecywał sobie, że nowe ziemie będą dlań nowym początkiem, nowym życiem. Nowym nim samym.
Szedł poboczem by nie stratował go jakiś patrol albo goniec. Wyglądał jak chłop, a chłopi dla patroli i gońców byli bez znaczenia.
Słońce świeciło bardzo jasno, dając światło i ciepło. Czasem zawiał wiatr, poruszając kitkami traw i dając chwilę wytchnienia od gorąca.
„Ale prawdziwe wytchnienie daje zimne piwo. Albo sake” – pomyślał podróżny i od razu się za to skarcił. „Miałeś z tym skończyć, to skończ. Sake nie może cię kontrolować. To przez nią to wszystko”.
Ruszył naprzód starając się zaprzątać myśli czym innym, choćby swoimi dalszymi planami.
Mógł nająć się na służbę u jakiegoś klanu na wschodzie, ale to obarczone było ryzykiem. Jeśli klan ów miałby kontakty z jego dawnymi panami… gdyby go rozpoznano…
Nie, to nie było najlepsze rozwiązanie.
To co – miał zostać chłopem? A może roninem?
I być ściganym za jeszcze więcej występków? To już służba i ryzyko wykrycia były lepsze.
Idąc, nerwowo pocierał kciukiem brodę.
Minęła go kupiecka dwukółka, powożona przez rumianego handlarza. W oddali zamajaczyło ogrodzenie i jakieś zabudowania. Niebo przecinała wąska strużka dymu z komina.
Gospoda.
Mężczyzna zbliżył się i podziwiał ją długą chwilę. Zadbane, czyste miejsce, w którym nie było zbyt wielu podróżnych. Jak to między okresami targowymi.
Tym lepiej, mała szansa, że zostanie rozpoznany.
Nie był jednak głodny a przespać się mógł pod gołym niebem, albo w jakimś lesie.
Ale przecież kończyło się sake!
„Do licha, kontroluj to!”
Ważył wszystkie za i przeciw. Nie był głodny ale manierka na sake była pusta i sucha. Podobnie jak jego gardło. Wiedział jednak, że musi się kontrolować – sake zbyt często miało nad nim władzę i był tego coraz bardziej świadomy. Musiał wziąć w karby ten problem. Musiał je kontrolować, a nie pozwalać by ono kontrolowało jego.
W końcu podjął decyzję.
Nie musiał pić sake, wiedział o tym. Miał pełną władzę nad tym i jeśli tylko by zechciał – mógł zostawić gospodę za sobą i ruszyć w dalszą drogę o samej wodzie.
I właśnie dlatego, wiedząc, że nie musi pić, przestąpił przez bramę do gospody i skierował do wejścia. Bo już nie musiał pić. Ale po prostu chciał.
Wnętrze powitało go zapachem pieczonego na ogniu mięsa, sosów i cichymi rozmowami nielicznych gości. Rozejrzał się po ciemnym wnętrzu, wybrał wolny kąt, ściągnął tobołek, wyjął zza pasa zestaw daisho i obwiązawszy go oplotem sago oparł o ścianę. Wreszcie usiadł, ściągnął z głowy kapelusz i westchnął ciężko.
Był zmęczony, zmęczony i brudny. Odzienie w kilku miejscach plamiła krew, jednak w półmroku izby i na tle ciemnej tkaniny plamy równie dobrze mogły być błotem. Raczej nie wezmą go za bandytę, ronina, a nawet jeśli, cóż – mało kto popatrzywszy nań miałby odwagę wypraszać go z lokalu.
Jego obawy okazały się nieuzasadnione. Dość szybko podeszła doń dziewczyna służebna. Uklękła obok i odstawiła tacę na której niosła ciepły ręcznik, jakąś przekąskę i sake. Sięgnął po tę ostatnią.
Otworzył butelkę, nalał sobie do drewnianego, sześciennego kubeczka i od razu przechylił. Przyjemne ciepło rozlało się w gardle a potem – w umyśle. Jeszcze jeden kubek, a potem po prostu przechylił buteleczkę i wypił duszkiem. Oddał ją dziewczynie i dopiero wtedy sięgnął po ręcznik i przekąskę.
– Mięsa – rzekł rzucając jej na tacę kilka monet. – Mięsa i sake.
Dziewczyna skłoniła się i odeszła, zostawiając go samego. Pozostali goście przyglądali mu się, ale tylko chwilę, nie poświęcając mu ani mniej ani więcej uwagi, niż poświęciliby każdemu innemu przyjezdnemu. Dobry znak.
Sake zaczęła działać. Otoczyła umysł ciepłą poduszką, taką jaką tylko ten boski napitek mógł zaoferować. Wszystkie problemy nagle stawały się sensowne i do rozwiązania, każda trudność nagle jakby mniejsza. Dziewczyna przyniosła pokrojoną wieprzowinę, sosy i oczywiście kolejną buteleczkę sake.
Tą drugą postanowił się delektować. Podziękował służącej i zaczął spożywać posiłek.
Paski mięsa były drobno pocięte, maźnięte sosem. Łapał je pałeczkami i sprawnie wrzucał do ust, czasem pozwalał sobie nałożyć na nie nieco posiekanej, aromatycznej kapusty, robiąc dziwaczne, mięsno-kapuściane kanapki. Drugą butelkę sake opróżnił wolniej od pierwszej, ale i tak szybciej niż pozostali goście.
No trudno. Potrzebował tego. Bardzo tego potrzebował.
Umysł stawał się zarazem ciężki i lekki. Przychodziły mu do głowy nowe pomysły, rozwiązania dla jego sytuacji. Wiedział, że wraz z trzecią butelką pomysły tylko zyskają w jego oczach na atrakcyjności, jednak na drugi dzień rano będzie słusznie uznawał je albo za absurdalne, albo za niemożliwe do realizacji.
„Ale rano będzie rano, a teraz jest teraz”. Cieszył się trunkiem i zastanawiał jak mógł w ogóle rozważać rezygnację z niego.
Przywołał dziewczynę trzeci raz, wcisnął kilka monet, prosząc o sake.
To wtedy jego wyostrzone do granic zmysły, mimo upojenia nie stępione, wyłapały odgłosy z zewnątrz. Jeźdźcy, przed karczmę zajechał jakiś oddział!
Dyskretnie wycofał się w cień, broń ułożył tak, by mieć wakizashi tuż pod ręką. Jeśli będzie musiał walczyć w ciasnym pomieszczeniu, to właśnie krótki miecz sprawdzi się najlepiej.
Czekał.
Odgłosy z zewnątrz, parsknięcia koni, śmiechy, żarty.
Nowi goście weszli do gospody w tej samej chwili, w której przed mężczyzną stanęła trzecia butelka sake.
Trzech młodych mężczyzn. Odziani dostatnio, w żakiety kataginu, każdy w innym kolorze z rodowymi monami na połach. Uzbrojeni, ale nie byli samurajami, nie zachowywali się jak przystało samurajom – śmiali się głośno, opowiadali sprośne dowcipy i poklepywali po ramionach. Raczej zamożni synowie feudalnych panów, jacyś pomniejsi daimyo lub shomyo, niż groźni, zaprawieni w bojach wojownicy. Przewodził im młodzieniec w złoto-czarnym żakiecie, wysoko uczesany, o precyzyjnie przyciętym zaroście. Gdy żartował jego koledzy śmiali się najgłośniej, ale gdy stawał się na chwilę poważny – tamci milkli.
Kimkolwiek byli na pewno nie przyszli tu walczyć. Mężczyzna odetchnął.
Nie zaznał jednak spokoju, bowiem traf chciał, że usiedli blisko niego. Od razu przywołali dziewczęta służebne, nakazali przynieść sobie najlepsze jadło, zimne piwo i sake. Mieczy nie wyciągnęli zza pasów, jakby o nich zapomnieli – broń co jakiś czas stukała o ścianę.
Przyniesiono im to, o co prosili. Dwaj towarzysze „złotego” przyjęli tace od dziewcząt a potem zaczęli wyciągać ręce ku samym służkom, ale ich przywódca szybko uciął ich zapędy.
– Do licha, Kaiku, Ataki! – krzyknął na nich. – Tak się zachowujecie pod gościnnym dachem?!
Kaiku natychmiast umilkł, skłonił się.
– Prze… przepraszam, Nabu! – odparł prędko.
– Ja myślę, że przepraszasz! Za karę zapłacisz dziewczynom dwa razy za sake i jadło.
– Ale…
– Bez dyskusji!
Kaiku wyciągnął monety i niechętnie przekazał je dziewczętom. Te przyjęły pieniądze, z sympatią wejrzały na przywódcę, skłoniły się i odeszły.
Nabu jeszcze kręcił karcąco głową.
– Zabawa to jedno – rzekł – ale to, że dobrze się bawimy, nie znaczy, że mamy okazywać brak szacunku poddanym! Tak wychował cię twój ojciec? U was w majątku też obłapiasz każdą dziewczynę? Ach… nawet nie odpowiadaj, wolę nie wiedzieć. No dobrze, dość gniewania się! Nasze zdrowie, niech bogowie mają nas w swym łaskawym wejrzeniu!
Unieśli kubki z sake, wypili i zaczęli jeść rozmawiając o czymś głośno.
Mężczyzna łowił każde słowo, ale gdy nabrał stuprocentowej pewności, że nie jest to jakiś podstęp skierowany przeciwko niemu wyłączył się i pił dalej.
Młodzieńcy jedli i pili, znowu żartując głośno. Dziewczyny donosiły jadło i alkohol, ale skarceni przez „złotego” nie naprzykrzali im się już. Pozostali goście, mimo hałasu, nie narzekali.
Mężczyzna pił i myślał, delektując się stanem upojenia.
– A ty przyjacielu, co sądzisz?
– Właśnie, rozsądź nasz spór!
Nie od razu zdał sobie sprawę, że wołają do niego. Spojrzał na nich. Wyczekiwali jego odpowiedzi.
„Jeszcze tego mi trzeba!”
Zmusił się do uśmiechu.
– Czym mogę pomóc szlachetnym panom? – zapytał.
– Rozsądź nasz spór – rzekł ten zwany Atakim. – Nabuhide twierdzi, że poborowy ashigaru pokonałby samuraja, gdyby przeszedł podobne wyszkolenie. Ja się z tym nie zgadzam!
Musiał być mocno pijany, skoro odważył się postawić liderowi. W sprawie banalnej, ale zawsze!
– A ja twierdzę – ciągnął dalej stłumiwszy beknięcie – że samuraj to coś więcej niż zbroja i trening ale i… i…
– Wyższość moralna – sprecyzował drugi, Kaiku.
– A ty? – Młodzian zwany Nabuhide czujnie przyjrzał się mężczyźnie. – Co o tym sądzisz?
Zagadnięty naprawdę nie miał ochoty na dyskusje. Zmienił więc pozycję tak, by wyraźniej dostrzegali jego broń. Miny im zrzedły gdy zobaczyli w pełnej okazałości kunsztowny zestaw daisho. Zdali sobie chyba sprawę, że nie siedzi obok nich byle przybłęda.
– Ja myślę – odparł mężczyzna, opierając dłoń na rękojeści katany – że dobrze wrażona stal zabije i ashigaru i samuraja. Jednako szybko. I jednako ostatecznie – po czym uśmiechnął się paskudnie.
Chwilę siedzieli w napięciu i ciszy. Wreszcie przywódca klepnął się w nogę.
– Do diaska! Dobrze powiedziane, panie! – zawołał. – Hej, dołącz do nas! Widzę, że twoja butelka jest prawie pusta, a u nas, o, wspaniały zapas!
Zaśmiali się.
Mężczyzna przyglądał im się z niechęcią. Nie miał ochoty na towarzystwo, a na pewno nie takich ludzi: wysoko postawionych, którzy mogliby go potem opisać niewłaściwym osobom.
Z drugiej strony istotnie kończyło mu się sake. Sake i pieniądze. Mógł kupić jeszcze buteleczkę albo dwie, ale będzie potrzebował funduszy na dalszą drogę. Westchnął.
Ostatecznie mógł ten jeden raz napić się na cudzy koszt. Skoro sami nalegali?
Usiadł przy nich.
– To ja rozumiem, brawo! – zawołał lider. – Pozwól, że się przedstawię! Jestem Oda Nabuhide, mój ojciec to Oda Hidotake! To moi kompani i zarazem synowie shomyo mojego rodzica: Haike Ataki oraz Mitotare Kaiku – przedstawieni skłonili się – a ty, panie, jak cię zwą i czym się trudnisz?
– Nazywam się Inu – odparł powoli mężczyzna – ale ludzie zwykli mnie nazywać „Psem”.