Wywiad z Marcinem Podlewskim
29.06.2023Może świat Thei okaże się dla nas światem zupełnie normalnym i wzorem do naśladowania? Bo Thea jest już wśród nas – i to od dawna, prawda? Na naszych oczach dokonuje się Zepsucie Ziemi i zbliża się ku nam Pomrok.
Przeczytajcie wywiad z Marcinem Podlewskim
– Marcinie, zaraz na rynek trafi Twoja kolejna książka, drugi tom „Księgi Zepsucia”. Książka, na którą czytelnicy czekali 4 lata. Dlaczego tak długo?
– Fakt, nieco trzeba było zaczekać. Niestety za sytuację z drugim tomem „Księgi Zepsucia” odpowiedzialne okazało się zepsucie Ziemi. Mam tu na myśli COVID, który całkowicie zablokował mi możliwość normalnej pracy. Nagle w domu pojawiła się cała rodzina, pozamykano szkoły i kawiarnie – a ja nie należę do pisarzy, którzy potrafią tworzyć w trakcie takiego rozgardiaszu. Miałem przykładowo ułożoną scenę, siadałem skupiony do pisania – a tu nagle coś w domu się wydarzyło i wszystko się rozsypywało jak domek z kart. Nie zrozumcie mnie źle – za swoich bliskich dałbym się pokroić – ale nie było gdzie uciec, nie było gdzie się schować aby w skupieniu pracować. Wiem, że część pisarzy chwaliła sobie fakt, że ich firmy zleciły im pracę w domu. Głównie byli to ludzie z dojrzałym już potomstwem, którego nie trzeba było w trakcie pandemii „ogarniać”, ludzie bezdzietni lub potrafiący się odseparować od domowych spraw. Ja tak nie miałem i to przełożyło się na zastój.
– Dlaczego cytatami przewodnimi dla obu książek są piosenki Urszuli?
– Bo to kawałki mojego dzieciństwa. Kiedy Urszula po raz pierwszy zaśpiewała „Dmuchawce…” miałem 9 lat, a gdy „Malinowego króla” – 10. I był to czas kiedy zacząłem wchodzić w fantastykę. Pierwszy numer „Fantastyki” wyszedł bodajże w październiku 1982 roku – jeszcze pod redakcją Adama Hollanka – ale ja zacząłem czytać „Fantastykę” z lekkim opóźnieniem, bo jakoś od 1983 roku – a więc w roku „Dmuchawców..”. Dopiero wkraczałem w ten świat zdobywając archiwalne numery, kupując jakieś powielane domowym sposobem „Conany” na bazarze Różyckiego czy „Władcę Pierścieni” Tolkiena spod lady, zawiniętego dla niepoznaki w „Trybunę Ludu”. W domu czytało się wtedy „Trylogię” Sienkiewicza czy „Krzyżaków” – a ewentualna fantastyka to był „Pan Kleks” Brzechwy. I nagle – nowe otwarcie, nowe ukazanie świata (tak fajnie pokazane zresztą w filmowym dokumencie „Fantastyczny Matt Parey” Bartosza Paducha, który serdecznie polecam). Z jednej strony zatem zwycięstwo Szarości – szare bloki, puste, depresyjne ulice… a w formie rozrywki dla dzieciaka, którym wtedy byłem czarno-biała „Wojna domowa” Jerzego Gruzy, „Miś Uszatek” czy „Miś Colargol”. Z drugiej zaś strony – drukowany portal do fantastyki i ta atakująca zewsząd Urszula – bo wtedy jak coś było przebojem, to atakowało cię ze wszystkich stron. Muzyka leciała więc z okien bloków, słyszałeś ją z radia na ulicy i czułeś, że „Dmuchawce…” to nawoływanie do Arkadii, do krainy skąpanej w słońcu, do czystego świata – podobnie zresztą jak „Malinowy król”. I wracasz teraz do tego swojego świata dzieciństwa, do tego o nim wyobrażenia, do tej wymieszanej z fantastyką nostalgii – wracasz na stare śmieci by zobaczyć, że Arkadia została pokonana, że opanowało ją zło. To w gruncie rzeczy ma wymiar nie tyle filozoficzny co osobisty – bo ja wracam do świata fantasy, wcześniej skąpanego w słońcu, w piosenkach Urszuli i Enyi – a zastaję ponure zgliszcza.
– Piosenki w gruncie rzeczy dosyć pozytywne, co stoi w ogromnej sprzeczności z treścią książek. Jak urodził się pomysł stworzenia świata tak odmiennego od naszego?
– To efekt trzech rzeczy. Po pierwsze – mojego opowiadania. W roku 2013 – czyli dziesięć lat temu – udało mi się wygrać konkurs na XXX-lecie „Nowej Fantastyki” opowiadaniem „Edmund po drugiej stronie lustra”. I w tym opowiadaniu chodziło o to, że nasz świat zaczął działać na odwrót – zło uznawane jest za dobro, dobro rozpatrywane jest jako zło. Podstawowym autorytetem moralnym jest tam Kościół Szatana, ludzie podejmują decyzje w oparciu o wartość punktową – to nieco skomplikowany, ale w gruncie rzeczy sprawdzający się system. Abstrahując od samego zagadnienia moralnego zacząłem się wtedy zastanawiać czy ten świat miałby szansę przetrwać i funkcjonować. I okazało się, że tak. Było takie opowiadanie Lema – bodajże z „Bajek robotów” – gdzie na mikroskopowym szkiełku jeden z bohaterów tworzył miniaturowe cywilizacje i coś tam pokręcił w ustawieniach przez co stworzył cywilizację na wskroś złą. Odkrył jednak szybko, że efekt niewiele różni się od stworzenia cywilizacji z gruntu dobrej. Tak czy owak te i inne rozkminy spowodowały, że stworzyłem prelekcję na temat zła, którą prezentowałem potem na różnych konwentach – prelekcję, która częściowo była efektem i „Edmunda…” i spotkań w grupie „Naukowo o fantastyce” organizowanych przez socjologa i generalnie autora publikacji na temat fantastyki, Staszka Krawczyka. Zjawiały się na nim takie osoby jak tłumacz książek z uniwersum „Gwiezdnych Wojen” Krzysztof Kietzman, znany redaktor i tłumacz Krzysztof Sokołowski, pisarka i redaktorka Dominika Tarczoń, kulturoznawca Jędrzej Burszta, pisarz Maciej Szraj czy tłumacz Bartłomiej Łopatka – towarzystwo do rozkmin było zatem wyborowe. I na tych spotkaniach temat się niejako rozwinął. To była ta druga rzecz. Rzeczą trzecią zaś było… zmęczenie fantasy.
– To znaczy?
– Znaczy to tyle, że na początku – jeśli chodzi o fantastykę – czytałem głównie fantasy (nie licząc masowo wówczas wydawanych horrorów takiego Mastertona, Barkera czy Kinga). Oczywiście miałem za sobą „Diunę” Herberta czy „Fundację” Asimova – ale byłem zaczytany w „Thorgalach” Rosińskiego, „Conanach” Howarda, „Wiedźminach” Sapkowskiego i tak dalej. Z wypiekami na młodej, pryszczatej gębie połykałem „Jednym zaklęciem” Watta-Evansa, „Mgły Avalonu” – skompromitowanej ostatnio Bradley, moją ukochaną „Niekończącą się historię” Endy’ego, „Świat Dysku” Pratchetta czy – w sumie quasi apokaliptyczną ni to fantasy ni to SF „Księgę Nowego Słońca” Wolfe’a… była tego cała masa. I w pewnym momencie nastąpiło zmęczenie materiału. Dlatego kiedy wreszcie postanowiłem się zmierzyć z fantasy zacząłem myśleć – czy jest jakiś temat, którego jeszcze nie było – albo został pobieżnie potraktowany? Wiedziałem już, że napiszę dark fantasy bo na naszym poletku było tego mało. Mamy oczywiście opowieści o Elryku pióra Moorcocka czy sagę „Teatr węży” Agnieszki Hałas – ale chciałem jeszcze bardziej mrocznego, bardziej horrorowego podejścia. I wtedy przypomniałem sobie „Edmunda…” i zacząłem się zastanawiać czy koncepcję złego świata dałoby się przeszczepić na grunt fantasy. Miałem na myśli świat, w którym Sauron zdobył Jedyny Pierścień czy w którym Lord Foul pokonał Thomasa Covenanta – ale z założeniem, że wydarzenia te miały miejsce całe ery temu. I tak powstała Thea, w której Zło zwyciężyło już dawno tak, że pojęcie Dobra jest w gruncie rzeczy niezrozumiałe. W zasadzie trudno je nazywać Złem czy też złem sensu stricte (bo na Thei nie istnieje jedynie Zło personalne w postaci Najźlejszego Bossa lecz świat jako taki jest nim przesiąknięty) – brak tu bowiem odniesienia do Dobra. Nawet ostatnich obrońców Światła czy jak wolicie Prawości określa się tu mianem Odrzuconych – raz, że już ich dawno nie ma, a dwa że tu Dobro istotnie zostało „odrzucone” niczym wirus. Rzecz jasna stworzenie takiego świata napotkało na problemy natury logicznej. Czy w świecie na wskroś złym może funkcjonować jakiekolwiek społeczeństwo, czy możliwe są jakieś korelacje międzyludzkie, czy może istnieć rodzina – jakby to powiedzieli za komuny – owa podstawowa komórka społeczna, czy możliwy jest handel? Do pewnego stopnia zatem – i tak i nie. Tu podstawą jest naturalizm i prawo siły, ale przykładowo handel musi tu istnieć – dla własnej, egoistycznej korzyści każdej ze stron. Można przecież dać handlarzowi w łeb i zabrać mu towar – ale w szerszej perspektywie to się nie opłaca, bo kto dostarczy ci nowe towary? A dzieci – owe pogardzane na Thei pomioty – też warto trzymać, bo stanowią tanią siłę roboczą, można też je po prostu zjeść gdy głód zacznie doskwierać. Do pewnego stopnia wszystko jest tu wyliczeniem straty i korzyści – i, paradoksalnie, niewiele różni się to od naszego świata. Thea w swych założeniach jest do bólu uczciwa. Aby jednak pokazać taki świat w odpowiedniej perspektywie potrzebny był człowiek z zewnątrz, z naszego świata – czyli Malkolm Rudecki – choć przybywa on z Ziemi, na której wahadło już przechyla się na złą stronę. Pytanie tylko czy już niebawem świata Rudeckiego nie uznamy za całkiem dobre rozwiązanie? A może świat Thei okaże się dla nas światem zupełnie normalnym i wzorem do naśladowania? Bo Thea jest już wśród nas – i to od dawna, prawda? Na naszych oczach dokonuje się Zepsucie Ziemi i zbliża się ku nam Pomrok.